poniedziałek, 26 grudnia 2016

82. Wesołych świąt

Najpierw się człowiek zachłyśnie atmosferą świąt z reklam kaw i czekoladek, naprodukuje dekoracji, natchnie instagramowymi martwymi naturami z szarym kocem, białą świecą na drewnianym pomoście... a potem dostaje dwa dni kursowania w wyciągniętych galotach miedzy lodówką, a kanapą, stertę garów o zapachu śledzia i zdziwienie, ze już po wszystkim. Magia... Osobiście uwielbiam i to co projektuje moja głowa i to co serwuje mi rzeczywistość. Nie sposób jednak zignorować ów dysonans.
Tego roku najbardziej ruchliwym z domowników okrzyknięto... choinkę, która wskutek nadmiernego ostrugania piłą mechaniczną nieco gibie się w stojaku i cyklicznie ulega namowom grawitacyjnym, z każdym upadkiem tracąc milion igieł. Ponieważ drzewko stanęło w Rózinym pokoju pocieszam się, że nie będę musiała specjalnie naciskać na zakładanie kapci (naciskam rzadko, gdyż sama nie lubię i nie noszę), bo dziecię miało już kontakt pięta-igła i wrzasku narobiło słusznego.
Różka systematyzuje wiedzę na temat Bożego Narodzenia. Po opornym przyjęciu do wiadomości, że dziecina w żłobie jest Jezusem, który narodził się w skandalicznych warunkach sanitarnych, a Maria była jego mamą, przyszedł czas na odpowiedź jaką rolę w tej całej historii pełnił Józef... Mam wrażenie ze ta informacja nadal się wgrywa w twardy dysk mojej córki, nawykłej jednak do tradycyjnego podziału ról w rodzinie.

Z cyklu "interpretacje wielkich mistrzów" - Trwałość Pamięci

czwartek, 15 grudnia 2016

81. Fejm i szejm

  Powinnam już przywyknąć do tego, że zasadniczo kazda ironia dotycząca poczynań mojego dziecka zostaje przez Najwyzszego potraktowana jak wyzawanie do dania mi nauczki. Tym razem jednakowoż nauczka jaką przyszło mi ponieść byla jednocześnie niesamowicie miłym i wzruszajacym przeżyciem. Pamiętacie (w próżności wlasnej liczę że tak), jak onegdaj biadoliłam nad wątpliwej urody wyczynami rysunkowymi mojej córki? Żeby nie dręczyć żadnej ze stron testami pamięciowymi, przypominam me załamanie efektami tutaj (klik) oraz, choć nieco bardziej entuzjastycznie pisane tutaj (klik).
Moja znajoma, wspaniała malarka, graficzka i architekt wnętrz Greta Grabowska poprosiła mnie o udostępnienie prac Róży, ponieważ pilnie potrzebne jej były rysunki dziecięce. Zależało jej na autentyczności. Noooo... braku autentyczności akurat dziełom mojej córki zarzucić nie można, toteż z lekką niepewnością,  dostarczyłam pakiet "pętli w kolorze" temu podobnych.
W dniu dzisiejszym zostałam zaproszona do uczestnictwa w otwarciu odremontowanej placówki TPD, które ściany zdobią przedruki prac Rózi na poliwęglanie.
Okazało się, że projekt korytarza zakładał rysunki różnych dzieciaków, ale z powodu biurokratycznych trudnosci w ich gromadzeniu na wydruk poszły Różane wyczyny plastyczne.
Ze szczęką w parterze i łzami w oczach przechodziłam wzdłuż ścian, pamiętając powstawanie niemal każdej z prac. Moja czterolatka ma pierwszą w życiu wystawę... Ba, ekspozycję stałą!
Niniejszym odwołuję swoje dotychczasowe prychnięcia w stronę pętli, zygzaków i tym podobnych. Nie wiem, nie znam się, ja tu tylko puchnę z dumy.







środa, 14 grudnia 2016

80. Sonata

   Pełnia księżyca ponoć robi ludziom różne rzeczy w głowie. Mówi się że obniża długość snu. To by się zgadzało. Zwłaszcza nad ranem znacznie pogorszyła nam się jakość snu w momencie, gdy z pokoju dziecięcego zabrzmiały dźwięki syntezatora, rozdzierając ciszę skowytem godnym mordowanego prosięcia. Zerwałam się susem lwicy walczącej o spokojny sen swego dziecięcia, przekonana że to wschodnie ustrojstwo rozregulowało się było i dokonało samowłączenia. Lecąc po omacku ubić jak najszybciej różowego samograja nastąpiłam bosą stopą na walającego się po podłodze ludzika z jajka niespodzianki, którego zrobili najprawdopodobniej w hucie, dla niepoznaki zalewając go kolorowym barwnikiem, a dziura jaką wyrzeźbił mi w stopie ten stwór mocno obniżyła już nadwątlony odgłosami humor. Wpadłam do pokoju obolała i rozczochrana, a oczom mym ukazał się następujący widok:





   Dla poprawności - widok ów sfotografowany został przeze mnie po dyskretnym wycofaniu się i dobyciu telefonu. Tym niemniej zamurowało mnie kompletnie. Dziecię moje o godzinie 4.45 postanowiło zagrać księżycowi sonatę odganiającą chmury. Na chińskim pianinie. ( Stworzone przez wroga muzyki, nie zdającego sobie sprawy z faktu, iż gama składa się z ośmiu dźwięków, wyżebrane przez nieletnią w sklepie "wszystko po 4 złote", ozdobione głową heloukita ustrojstwo).
    Wyjaśniające  informacje zdobyłam podchodząc bliżej, upewniwszy się, że Rózia nie działa w somnambulicznym transie, jak onegdaj w dzieciństwie zdarzało się jej ojcu. Różyk w ekstazie, ale całkiem przytomny oświadczył mi iż księżyc źle się czuł za chmurami, a przecież powszechnie wiadomo, że nic lepszego nad rzężący syntezator na zachmurzenie nie działa.
Boleśnie długo przychodził świt. Gdy wreszcie nadszedł zakopałam "instrument" w stertę brudnego prania i zamierzam pod nieuwagę organistki wymontować z niego baterie. To co naprawdę mam ochotę zrobić złamałoby serce solistce, więc poprzestanę na tym.











piątek, 9 grudnia 2016

79.Tyle wiem ile zjem

    Doroczny konkurs ogłaszany przez spółdzielnię mieszkaniową na najpiękniej udekorowany balkon wystartował na naszym osiedlu. Idąc ciemnym rankiem do przedszkola każda z nas szeroko rozdziawia otwory w twarzy, każda jednakowoż z różnych przyczyn. Róża w odróżnieniu ode mnie jest zachwycona.
- Mamooo, jakie piękne światełka tam migają! Bardzo piękne! Różowo-fioletowo-zielono-niebiesko-żółto-biało-czerwone ! I grają !
- Tak, wiem - to wszystko na co mnie stać w kwestii entuzjazmu feerią świetlną godną Las Vegas.
I wiem też że to dopiero początek.
I wiem, że dopiero zacznie się etap międzysąsiedzkich rywalizacji a`la Russel Griswold.
I wiem, że to część bożonarodzeniowego folkloru.
I wiem, że jak byłam mała to zachwycały mnie te wszystkie świecąco-grające gadżety.
I wiem, że już mnie od dawna nie zachwycają
I wiem, że w końcu usłyszę że moja córka marzy żeby nasz balkon również grał Jingle Bells i był widoczny z kosmosu.
I nie wiem czy się nie ugnę....
Na pocieszenie mogę wygrać ten konkurs i odebrać z rąk prezesa komplet filiżanek z duraleksu.

  Czas adwentu, to generalnie czas prób. Na przykład Róża ciągle próbuje nas przekonać, iż powinniśmy dać jej dyspensę na jedzenie słodyczy poza weekendami, skoro już Mikołaj naniósł. My dzielnie próbujemy być konsekwentni w zakazie i jednocześnie nie zeżreć dziecku zapasów w stopniu widocznym gołym okiem. Każdy ma swoje znoje :D

Szyszki w stylu Vegas, czyli ulubionym trendzie dekoratorskim Rózi


Mikołajki 5 rano

niedziela, 4 grudnia 2016

78. Adwent express

Róża wystękała na zakupach kalendarz adwentowy. Klasyczny okienkowy wyrób z marnymi czekoladkami w środku, do ktorego każdemu dziecku świecą  się oczy. Nie znam dziecka, które jadłoby proceduralnie jedną czekoladkę dziennie, aż do świąt i nie łudziłam się, że akurat moje wykaże się dyscypliną. Słusznie. Nasz kalendarz kupiony wczoraj, pokazywał dziś rano że Wigilia nastąpi za dziewięć dni. Łakocie niedokładne odlane w świąteczne kształty, znikały w Różanej paszczy, póki nie nakazałam się opamiętać. Poszła więc spać z planami czekoladowymi na dzień następny, spekulując jakież to figurki zdoła zgromadzić w buzi ( niedokładności w odlewach nadały uczcie nuty absurdu ).

 Nastał drugi słodki dzień ( jak niektórzy w naszym domu odznaczają weekend)
 Fascynujące jest jednak to, że dzisiaj Róż postanowił nie wyjść na łakomczucha, tylko pracowitą dziewczynkę, w trudzie i znoju zdobywającą sprawiedliwą zapłatę za swe uczynki. Chodziła zatem po domu wynajdując sobie robotę, z góry  uczciwie wyceniając swe usługi w przeliczniku czekoladkowym. Pościeliła łóżko (1), pozbierała ciuchy do prania (1), wyniosła naczynia do kuchni (1), dała sobie łaskawie zakropić nos (2), po czym wyciągnęła kartonowy zamek służący za stajnię dla kucyków z zamiarem poukładania ich w szyku godnym pruskiej armii. Miało to kosztować trzy czekoladki, bowiem okazało się, że wizytacja stajni obejmowała remont dachu, renowację fasady wraz z malowaniem, przegląd weterynaryjny, usługi kowalskie i fryzjerskie. Uznałam, iż to rozsądna cena za tyle roboty. Podkuła jednorożce, wyczesała grzywy pegazom i odebrała zapłatę. Gdy w pudełku stukała  już tylko jedna czekoladka, a Róża w kasku strażackim rozgladała się wokoło, tatko zasugerował, że na wsiach strażacy podpalali domy, żeby odbierać kasę za gaszenie i możliwe, że nasza córka ma podobny pomysł i może dajmy jej tą czekoladkę póki mamy dach nad głową...
Szybko nadeszła wigilia tego adwentu.

Podkuwanie jednorożca

Remont fasady 

Wypłata


poniedziałek, 21 listopada 2016

77. Robótka

R: - Mamoo, a wiesz że my się w przedszkolu nauczyliśmy nowych smaków?
Ja: - Brawo! Wspaniale, trzeba poznawać nowe rzeczy. Ciekawa jestem jakie smaki poznałaś?
R: - Niedobry i ohydny.

No i tyle w kwestii ciekawosci swiata smaków...
______________

 A teraz najważniejsze! Jest Robótka!


 Kto wie co to oznacza, ten zaczyna się krzątać wokół stołu, a kto nie wie, ten niech zostaje tu i czyta. Robótka, to coroczna akcja inicjowana przez cudowne dziewczyny, Kaczkę i Bebe, która porusza serca i rozsadza duszę i wyciska łzy wzruszenia. Polega to na obdarowywaniu serdecznosciami mieszkańców Domu Opieki dla Dzieci w Niegowie. Tak dokładnie to na wysyłaniu kartek z życzeniami. Wyobrażacie sobie? Ktoś czeka na Wasze ciepłe słowo, żeby ogrzać sobie serce... jakie to proste! Te Dzieciaki-Starszaki nie mają rodzin, które mogą choćby tylko w święta okazać im miłość i serdeczność. Ale czekają. I jak już się doczekają to cieszą się tak, że dech zapiera. Gdy oglądałam  film (klik) z poprzednich  lat i widziałam tę radość zamarzyłam być częścią tego szczęścia. I zapragnęłam go dla Róży.
Zabrałyśmy się do lukrowania ciastek i naklejania cekinów na brystol, by godnie obdarować naszych wybrańców, tak jak my kochajacych świecidełka, durnostkojki, weglowodany, poduszki i muzykę. Od dekorowania kartek brokatem nasz stół skrzy w ciemnościach, a kot ma futro w stylu glam. I super. I do Robótki! Kto z nami - palec do budki !



piątek, 11 listopada 2016

76. Dzień Niepodległości

  Przedszkole uświadomiło nasze dziecko patriotycznie. Rózia poczuła się "pchłą, lecz przy  tym Polką" więc przechadzała się po mieszkaniu z flagą , nucąc hymn i deklarując gotowość udziału w paradzie Niepodległości (zwanej roboczo "paradą Dąbrowską " - chyba z powodu hymnu).  Mimo, że córa narodu zapewniała ,iż śpiewanie hymnu  ma w małym palcu, początkowo brzmiał on tak:

                      

By z czasem wyewoluować do formy niemal idealnej, mianowicie:

Po prześpiewaniu Mazurka jeszcze pierdyliard razy, przestało już być dziecinnie, przestali "łączyć się znajomi za twoim przeglądem" i Róż poczuł, że jest gotów nieść sztandar pod pomnikiem ku chwale ojczyzny. Patrzyliśmy na nią z tatkiem rozczuleniem pomieszanym z niedowierzaniem.
Na paradzie nieco ważniejsze od wzniosłych idei okazały się być kolezanki z przedszkola i plecak z prowiantem, bez którego Róża rzadko wybiera się dokądkolwiek. Ale machała flagą, nuciła hymn, ryczała ze strachu przy salwie honorowej, statystowała przy powitaniu przebieranego Paderewskiego pod hotelem Bazar. Paradny dzień.

Jednoosobowy poczet sztandarowy z ochroniarzem

wtorek, 1 listopada 2016

75. Biurwa

  Szłam z kuchni, z porcją świeżo spakowanych śmieci do utylizacji, gdy oczom mym ukazał się taki oto widok.

  Tak właśnie Proszę Państwa. 
Róża postanowila zostać  Panią Halinką/ naczelniczką poczty/ Panią z ZUSu. 
Kiedy zafascynowana podeszłam bliżej, usłyszałam że teraz jest przerwa na galaretkę, ale mam usiąść i poczekać, to coś zobaczę. Słumiłam odruch oderwania numerka i zasiadłam naprzeciwko okienka.



  Dla nieobeznanych z topografią naszego mieszkania uściślam, iż zasiadłam pod drzwiami wejściowymi, tyłkiem na kafelkach. To tylko dodało wyrazu całej sytuacji. Jaśnie biurwa w koronie mlaskała galaretkę nie zwracajac na mnie szczególnej uwagi, a ja czekałam potulnie, dochodząc do wniosku, że urzędniczka to jednak musi stan umysłu. No bo skąd nagle cztero(i pół)latka potrafi tak dosłownie odtworzyć scenę z niemal każdej instytucji publicznej? Moje rozważania przerwała zwięzła informacja "zjadłam". Potem urzędniczka chwilę poprzerzucała papiery i wręczyła mi dowód, że warto czekać cierpliwie, choćby kafle pod dupskiem były naprawdę zimne. Voila.

Wzruszona opuściłam urząd.



poniedziałek, 31 października 2016

74. Chewbacca

Dla nie posiadających pomysłu na przebranie z okazji haloween, poniżej instrukcja jak jednym zdaniem zmienić matkę w wielkiego kudłatego potwora :

R: -Mamo! Masz kłujące  włoski na nóżkach!
Ja: -Wieeem, muszę je ogolić.
R: - Ogolić?
Ja: - No tak...obciąć.
R: - To ci chyba zajmie dużo czasu.

Wiedźma





niedziela, 30 października 2016

73. L4

Jak każe coroczna tradycja, w październiku rozszerzamy Różnią dietę o kilkadziesiąt jednostek amoksycyliny. Ponieważ antybiotyk i przedszkole raczej się wykluczają, spędzamy sobie z Różą czas w chałupie. Muszę przyznać, że z sezonu na sezon poprzeczka z napisem "mama - moja cudowna opiekunka" podnoszona jest bezlitośnie do wysokości, na której nie jestem jej w stanie nawet trącić rurą odkurzacza. Cierpliwości i pomysłowości wystarcza mi bowiem zwykle na kilka godzin, a później odliczam minuty do powrotu tatusia i nadejścia błogosławionej pory spania. Tegorocznym hitem chorobowych gadżetów pośród standardowych farbek, plastelin, makaronów i darów jesieni został... szary karton 50x30cm. Zastanawiam się po jaką cholerę córka nasza życzy sobie kilogramy zabawek, skoro pięć dni z rzędu pudło supportowane przez nadmuchiwanego pelikana do pływania totalnie włada jej sercem. W pudełku jest ponoć wygodnie i przytulnie, a siedzenie w nim pomaga się zrelaksować. Chętnie bym spróbowała, ale mieści mi się w nim jedynie głowa lub stopy, toteż wybrałam nieco inną frajdę. Ku memu bezgranicznemu zdziwieniu okazało sie bowiem, że umiem szydełkować. Jeszcze do niedawna z ogromnym podziwem oglądałam prace kilku moich koleżanek, oraz absolutnej mistrzyni szydełka - Jareckiej puchnąc przy tym z zazdrości. Dzisiaj dłubię we wlasnej włóczce kręcąc głową z niedowierzaniem jakie to fajne. Na tę okoliczność przypomnielismy sobie z mężem że nasze pokolenie edukowano jeszcze manualnie na ZETPETACH (zajęcia praktyczno-technicznych), wypartych przez kompletnie zbędne zajęcia z informatyki. Osobiście uważam że ZPT-y uczyły naprawdę przydatnych rzeczy (mimo, że nasz pan od ZPT, który czniał bhp, zadawał nam wykonanie śrubokręta z drutu za pomocą młotka lub metamorfozę drewnianego kloca w estetyczną, gladziutką kosteczkę li jedynie przy użyciu tarnika).
Jest w człowieku coś takiego, że jak coś własnoręcznie machnie, to nabiera pewności że umie machnąć więcej i trudniejszego. Ale w sumie to niepoparta teoria testowana tylko na sobie, w warunkach zamkniętych. Proszę mnie nie cytować.
Think outside the box





środa, 19 października 2016

72. WC kwadrans

       Zamiast marnotrawić czas na kibelku na gapienie się w sufit, Róża wymyśla gry zespołowe, wymuszające interakcję lub przynajmniej kontakt wzrokowy. Najczęściej gramy w "jakie to zwierzątko", "zgadnij moją minę", lub hybrydę tychże. Zabawa wymaga otwarcia drzwi do ubikacji, ponieważ nie ma możliwości, aby w toalecie wielkości budki telefonicznej pomieścić więcej niż jedną osobę bez narażenia jej na zintegrowanie z dolnopłukiem wucetu.
  Siedzimy sobie zatem naprzeciw siebie - ja na podłodze korytarzyka, Rózia na tronie i gramy. 

1.
R: - To jest zwierzątko, małe, umie latać i jest w paski. 
Ja : - Pszczoła
R : - Niee, ale poczekaj... zrobię podpowiedź! (tu następuje wykrzywienie dzioba w grymasie)
Ja : - Osa! 
R : - Mamoo, no przecież ci pokazuję... to CZMIEL 
Ja : - Aaaa, a czemu ten trz..czmiel ma taką minę? 
R : - Bo dostał od tatusia gazetą

2.
R: - To zwierzątko jest małe ale czasem inne są większe
Ja: - Nie mam pojęcia
R: - Ma dużo nóżek i mieszka w ziemi, robi takie kopce w lesie...
Ja: - Nooooo mrówka !
R: - A wiesz że mrówki gryzą? Kiedyś pogryzły tatusia. Czy one były głodne?
Ja: - Nie wiem czy mrówki jedzą ludzi, raczej tylko gryzą
R: - Tak, to prawda. Mrówki mają paskudny charakter. 

3.
R: - A zgadnij jaka to mina? 
Ja: - To jest radość!
R: -  Tak!Brawo. (tu następuje kolejny grymas)
Ja: - Oh, to to chyba coś niesmacznego 
R: - Mamooo, to nie była mina, to kupa!



A na deser druga część snieżynkowca, słynnego już na fejsbuku tańca w przebraniu z pomponami :)


71. Zrób to sam

Obejrzałam film o pozyskiwaniu końcówek warzyw do ponownej uprawy, który totalnie mnie zachwycił ( filmik dostępny jest na facebooku, dla nieposiadających konta na fejsiku ,proponuję zajrzeć do artykułu TU ). Nie, żebym była jakoś szczególnie ekologiczna, ani oszczędna, ale sam fakt, że może się udać bardzo mi się spodobał. Nie mniej spodobał się Rózi, która ni przegapi żadnej okazji do pogmerania w ziemi, czy zalania konewką połowy podłogi. Zaczęłyśmy ostrożnie - jedna sałata, cztery łodyżki dymki, pak choi  i ...poszło. Normalnie rosły! Warzywa nie jakieś "ekosuper-oporanku-rwane", tylko zwykłe pędzidła z dyskontu. Tośmy się wciągnęły...
Tydzień później wywlokłam z posprzątanej niedawno (!!!!) piwnicy zabunkrowane przez zbieracze przodkinie mego męża doniczki z kamionki i spędziłyśmy z Różą kilka godzin sadząc sałaty, szczypiory, pory i czosnki. Rózia przypomniała sobie, że gdzieś w szufladzie od Wielkanocy walają się nieużywane nasionka rzeżuchy i marchwi, więc je też eksperymentalnie wysiałyśmy w uprzednio pomalowanych na biało doniczkach. 
W życiu nie przypuszczałam że może mnie to ekscytować. Może faktycznie nie jest to jakaś przemysłowa ilość jedzenia, ale już sam fakt że to rośnie dostarcza nam wielu powodów do radości.
Roż zachwycony robi plany na przyszłość. Sądząc po jej opowieściach, wyprzemy Holandię z rynku dostawców warzyw. No i fajnie.






wtorek, 4 października 2016

70. Expecto patronus

Róża pokochała gepardy. Spośród pierdyliona dostępnych kotowatych , właśnie gepardy podbiły jej serce. Poza konkursem jest tylko Feliks nasz domowy, ukochiwany często i namiętnie.
Nasza bardzo wrażliwa córeczka, wybuchająca płaczem z powodu zapomnianej kurtki z szafki i trzęsąca się ze strachu na widok szmacianego wyleniałego wilka na kiju podczas przedstawienia kukiełkowego, bez mrugnięcia okiem ogląda programy przyrodnicze o życiu gepardów. Jak powszechnie wiadomo, nikt raczej nie cenzuruje tego jak gepard zdobywa pokarm i rozpakowuje go ze skóry celem konsumpcji. Róża zdaje się być absolutnie pogodzona z losem gazeli i z fascynacją obserwuje pościgi po sawannie. Przelotne hieny z filmów traktuje jak brzydkie gepardzie rodzeństwo i w ogóle jeśli chodzi o życie gepardów " widocznie tak już musi być" (na codzień nie uswiadczysz).
Na dowód swego uwielbienia dla gatunku, córka nasza przedzierzga się w GEPARDĘ (klik) przy każdej nadarzającej się okazji bawiąc na rozlicznych imprezach urodzinowych, ma których w ramach atrakcji panie animatorki malują dzieciom buzie ( upiorne "ksiezniczki" ku mej radości poszły precz). Pomruk aprobaty wywołują również wszelakie sztuki odzieży z motywem cętek (przez ignorantów zwanych panterką, a przez koneserów gepardą) .
A wszystko przez informację, iż gepardy to najszybsze zwierzęta lądowe.
- Prześcignę je - usłyszałam - muszę tylko bardzo dużo ćwiczyć.
Marzę, żeby ta pewność została jej na zawsze.

                                            Poniżej galeria stylizacji "na gepardę"

   



69.Kasztany w hełmie

  Coroczna akcja zbiórki kasztanów w przedszkolu ujawniła, iż moja rodzina z pewnością wywodzi się z kultur zbierackich. Od połowy września każdy dorosły osobnik od babci z dziadkiem począwszy, na pociotkach skończywszy okupuje strategiczne miejsca porośnięte kasztanowcem i nurkuje w trawie z dzikim zapałem na chwałę grupy Misiów. Co sprytniejsze jednostki (babcia z dziadkiem) oprócz zbieractwa, przekupują nieletnich zbieraczy lodami celem przejęcia zasobów. Ja poległam rażona bólem krzyża, który usunął mnie spod stuletnich kasztanowców na ponad tydzień. Leżąc na wznak na podłodze przypomniałam sobie, że siostra mojego dziadka zawsze leczyła bóle tego typu...kasztanami, wierząc w ich przeciwreumatyczne właściwości. Niestety cały urobek został już przez tatusia zataszczony do placówki oświatowo-wychowawczej, toteż sprawdzanie teorii o terapeutycznej mocy brązowych kulek okazało się niemożliwe.



Dziadziuś - absolutny mistrz prezentów obdarował Rózię autentycznym hełmem strażackim, będącym onegdaj ulubionym nakryciem głowy mojego brata. Krew nie woda, Róża pokochała bycie strażaczką i nasza hełm z dumą. Nie oznacza to jednakowoż rezygnacji z bycia księżniczką, bowiem okazuje się
niektóre korony DA SIĘ założyć nawet na kask strażacki. Albo chociaż skrzydełka wróżki.


kupując kiełbaski zakładajcie kaski !





wtorek, 20 września 2016

68. Festyn

    Festyn jak co roku miał się odbyć o trzynastej. Róża wstała o ósmej i zamaszystym szarpnięciem sztory odsłoniła sobie widok, cudem unikając urwania karnisza. Tak się składa, że okna naszego mieszkania wychodzą na plac, na którym organizowane są cykliczne spędy ludyczne, na których i muzyka i taniec i bigos i wata i uciech sto. Tegoroczny festyn wyróżniał się jednak spośród poprzednich, bowiem dzieci z Różanego przedszkola (w tym ona sama) miały zatańczyć skoczną polkę.
  Śniadanie jadła na parapecie, by nie przeoczyć żadnego szczegółu budowania sceny, ani klecenia prowizorycznych dekoracji. Czas wlókł się Rózi był niemiłosiernie między toaletą, a parapetem zamienionym później na balkon, na którym odbyło się drugie śniadanie, obiad, czesanie oraz przebiórka.
   Koczowanie na balkonie zakończyłoby się niechybnie desperackim wyskokiem spomiędzy barierek, gdyby nie nadejście babci, zaproszonej na uroczystość przez samą artystkę. Ruszyliśmy w skwar na plac bez kawałeczka cienia.
  Występ oglądany z perspektywy spłakanego ze wzruszenia rodzica/dziadka/ciociowujka był przecudnym spektaklem dziecięcego zaufania we własne możliwości (może poza jednym chłopcem, którego sytuacja w ostatniej chwili przerosła i stanowczo odmówił wyjścia zza ojcowskiej nogi).  Występ natomiast w oczach drżącej z podniecenia pani wychowawczyni, składał się z porażki nagłośnieniowca, który namieszał coś z podkładem muzycznym, w związku z czym odstęp między tańcami wydłużył się do momentu w którym tancerze rozglądali się wokół i nerwowo wyciągali bieliznę z przedziałków. Usłyszawszy upragnioną drugą piosneczkę młodzież ruszyła w tany, a pani wychowawczyni nieomal zemdlała z emocji. W nagrodę za uświetnienie imprezy, ekipa nieletnich artystów otrzymała talon na lody i gwarnie uformowała kolejkę w punkcie gastronomicznym z widokiem na klaunów. Tak się składa, że Pani Klaun jest naszą znajomą i chcąc ubawić Różę po uszy rzuciła w jej stronę prezencik w postaci tzw. bomby, czyli balonika wypełnionego wodą. Naprawdę myślałam że to da się złapać... Róża zalana wodą zalała się łzami opłakując głównie dewastację uświęconej występem przedszkolnej odzieży. Mnie oberwało się nieco mocniej, gdyż w ostatniej chwili zeszłam się z rozumem i usiłowałam ciałem tamować wybuch. Z perspektywy czasu myślę, że dzięki temu ochlapaniu moje dziecko nie dostało udaru słonecznego, gdyż prażyło niemiłosiernie. Zanim przebrana przybyłam na odsiecz ze zmianą kostiumu, Róża niemal wyschnięta kończyła loda w ramionach tatusia-pocieszyciela. Potem festyn toczył się znajomym torem, czyli konkursy, węglowodany, dmuchane zamki, trampoliny, bańki mydlane i hektolitry potu. Trzy godziny później wracaliśmy do domu malowniczą grupą unosząc naręcza balonów, lizaków, rysunków i wyklejanek. Róża w ogłowiu z tektury imitującym uszy jakiegoś leśnego zwierzęcia z sobie tylko znanych powodów w kolorach czarno-różowym, dzierżyła pod pachą sarenkę uszytą ręcznie przez lokalną artystkę, oraz wylepioną na piłeczce pingpongowej kaczkę z modeliny, którą należało natychmiast uratować przed rozmiękaniem, lokując w lodówce. Sami chętnie ulokowalibyśmy się obok niej, ale nie było miejsca.

Przegląd służb porządkowych

"Kręcą się kółeczka póki gra poleczka"

Bodyguard





   
     
Drób w lodówce

sobota, 10 września 2016

67. Koty,wiewiórki i stare baby

   Róża siedziała na nagrzanej słońcem podłodze wymachując chudymi odnóżami i odrysowywała cienie rzucane przez schnące pranie. Słyszałam z kuchni jak mówi do siebie:
 "- ooo, nieźle ci wyszło! prawie papuga!" i uśmiechałam się pod nosem. Do dzisiaj tak ze sobą gadam, jak ona na tym balkonie. Niejednokrotnie te dialogi wywoływały sytuacje co najmniej krępujące. Chodzę i gadam ze sobą odkąd pamiętam i nigdy nie chciałabym, aby ta wewnętrzna przyjaciółka się zamknęła. Na balkonie sytuacja rozwijała się w stronę: " aaaaa!nieee! nie tak...i co teraz ?", przeczuwając więc rychłe zapotrzebowanie na pocieszyciela, ruszyłam w kierunku katastrofy. 
Rózia patrzyła z dezaprobatą na nieudany jej zdaniem obrys. 
- Co to myszko? - zagaiłam popatrując na dziwnego kulfona wypracowanego markerem
- Może to wiewiórka. A może jakaś stara baba... -  zamyśliło się dziecko. 
- A to one są, yyy podobne? 
- Mamooooo... no oczywiście!
Popatrzyłam i zobaczyłam. Naprawdę zobaczyłam. Róża poszła zrobić siku, a ja stałam i gapiłam się w ten kształt, zafascynowana jej wyobraźnią.
  Z przyjemnością też obserwuję przełom w podejściu do ilustrowania - na dobre porzuciła "pętle w kolorze" i znienacka zaczęła tworzyć nieco bardziej realistyczne obrazki. Z tym, że nie robi z tego sensacji i zachowuje się zupełnie tak, jakby przez cały czas to potrafiła, tylko akurat teraz zachciała się ujawnić. Kto ma ochotę, może zerknąć na proces tworzenia kota. Dodam, że żyjący model kota zalegał w tym czasie w koszyku pod stołem, a rysownik odwzorowuje kształt z wrodzoną uczciwością. Co nie oznacza wcale że model jest zapasiony. Dotarło do mnie po czasie, że kot był zwinięty w kłębek.


Zrozumiem każdego zdziwionego moim zachwytem nad tą pracą. Proszę mi jednak wybaczyć, pozostanę sobie zachwycona. Dla mnie nawet najpiękniej pokolorowany obrazek bowiem, nie będzie w stanie zastąpić własnoręcznie stworzonego rysunku. No nie będzie. A kota uwieczniamy, zanim wieczność się o niego upomni. Ostatnio trochę nas nastraszył i pomyślałam, że należy mu się portret przedśmiertny, ale kot się rozmyślił i nabrał wigoru (co ogromnie mnie cieszy i rodzi nadzieję na cykl prac z kotem w roli modela). 

wiewiórka lub stara baba





















środa, 24 sierpnia 2016

66. All in good time

   Róża nie lubi kiedy rzeczy dzieją się inaczej niż obmyśliła. Nawet jeśli dzianie się jest logiczne, cykliczne i zgodne z odwiecznym prawem natury, ona wcale nie zamierza się na to godzić. Skoro więc mamy lato (fakt, że obleśnie mokre i nieciekawe), Rózi zachciewa się zimy. Marzenia o śniegu wywołała wszechobecna "Kraina lodu" i przegląd zdjęć z bałwanem w roli głównej. Westchnięcia, jęki oraz postękiwania mające sprowokować niezwłoczny opad białego puchu okazały się być totalnie bezskuteczne. W sensie nie robiły wrażenia na Wszechmogącym, bo jeśli o mnie chodzi, to wrażenia potęgowały się z każdą chwilą. W nagłym olśnieniu odnalazłam w chacie przejście do Krainy Lodu. Otworzyłam drzwi od skutej lodem zamrażarki i poleciłam odmrażać (ponoć lodówkę mamy "no frost", ale zdaje się o tym nie wiedzieć, obrastając w mroźne grudy). Róża z zapałem i błyskiem w oku drapała szron, pomagając sobie suszarką do włosów. Do podstawionej miski kapała woda, z fragmentami sopli, dziecko intonując "mam tę mooooc" ryło dziury w krze, a tatko z niedowierzaniem kręcił głową. Po dwóch godzinach zamrażarka wyglądała jak nowa, a córka w kurtce przeciwdeszczowej zarzuconej na piżamę napawała się widokiem lodowych kawałów topniejących w odpływie umywalki. Pragnienie zimy zostało zaspokojone.
  W poniedziałek natomiast z dwuletnim wyprzedzeniem zawitała do nas wróżka zębuszka, zwabiona wyrwaną przez dentystkę górną czwórką. Zostawiła kasę pod poduszką, pod osłoną nocy zarekwirowała korzeń zębowy i tyle ją (nie)widzieli. Wizyta zębowej wróżki także była ogromnym marzeniem Róży, choć ja mogąc wybierać wolałabym, aby akurat tu natura mogła się wykazać w swoim czasie - no ale trudno. Na odrętwienie po znieczuleniu i lekką opuchliznę, które najbardziej rozżaliły baardzo dzielną Różkę, pomogły lody pływackie (wodne). Wieczór natomiast wypełniła krzątanina przygotowawcza przed wizytą hojnej Zębuszki. Trzy razy myty rekwizyt stomatologiczny umieszczony został w specjalnym woreczku, okno uchylone, zasłona odsunięta, nawet stołek podstawiony dla bezpieczeństwa odwiedzającej, która mogłaby okazać się współposiadaczką obłędnika i runąć z parapetu na dziób. Róża przewiduje takie rzeczy.
 Generalnie goi się ładnie, kasa się zgadza, pierścionek od dentystki lśni, życie płynie dalej normalnym rytmem. Dopóki dziecko nie wypowie życzenia...

fachowiec od fryżyderów


miejsca dość dla wróżek z workami pieniędzy 

piątek, 19 sierpnia 2016

65. Smak jarzębiny

"Oto widzisz znowu idzie jesień..." cudownie, albowiem osobiście uwielbiam. Drzewa jarzębinowe popisują się jak młode dziewuchy w pąsach. Obie z Rózią jesteśmy kompletnie nieodporne na ich wdzięki i szarpiemy wandalsko przydrożne drzewka. Małe zielone żołędzie i rajskie jabłuszka również nie umykają naszej uwadze. Nie wiem czemu świeżo zrywane, lub wybierane z trawy mają w sobie tyle czaru. Najczęściej lądują wraz z garściami piórek i kamyków w piaskowych kurhanach na placach zabaw.
O tej porze roku Róża rzadko wybiera się gdzieś bez wiaderka. Jest to zresztą świetny wabik na nowych znajomych - mało dzieci pozostaje niewzruszonymi na widok kilograma jarzębiny wsypanej do piasku. Zwiedzamy ostatnio okoliczne place, ponieważ Rózia uwielbia poznawać nowe dzieci (Czasem niestety bez wzajemności , co mnie na przykład zawsze powstrzymywało przed następnymi próbami, a Różki jakoś nie ). Pięknie jest obserwować nieletnich, porzucających bez żalu swoje disnejowskie sprzęty i gadżety dla czerwonych kuleczek i rozczochranych piórek ulokowanych w przeźroczystym wiadrze po kiszonej kapuście. Niedawno miałyśmy okazję zabawić w ten sposób malowniczą międzynarodową grupę dzieciarni.
Trzyletni Timmy z radosnym "yumm" gniótł jarzębiny w pulchniutkich paluszkach i namiętnie zlizywał cieknącą na ralfolorenowskie polo kwaśną posokę. Nie zdołałam przekonać jego mamy że sama tak robiłam w dzieciństwie i że nawet pamiętam takie cukierki z prawdziwych jarzębin w cukrze, skąd też wzięłam pewność że nic mu nie będzie. Ewidentnie sytuacja ją przerastała, patrzyła ze zgrozą na zgromadzone w piachu artefakty mamrocząc coś o dezynfekcji.
 Płowogłowi Alex i Linnea degustowali rajskie jabłuszka (które również w dzieciństwie zdarzało mi się jadać) przy niemej aprobacie ich wyluzowanej babci, kwitującej każdą uwagę na temat ewentualnej sraczki (ja), czy też niechybnego wstrząsu toksycznego (mama Timmiego), zdaniem : "U nich w Szwecji to się z dziećmi nie cackają". Usprawiedliwienie prosto ze Skandynawii zwalniało babcię z większości zakazów, których młode blondasy i tak miały gdzieś. Poddawały się jedynie szantażowi węglowodanami, które w odróżnieniu od dzikich jabłek i piachu, były absolutnie niedozwolonymi w ich diecie. Babcia ukuła więc drugie zdanie czyszczące jej sumienie, mianowicie : "Tu jest Polska a u babci mają wakacje". Nikt nie fiknął wobec miażdżącej siły tego argumentu.
Róża, przechodząca ostatnio fazę zapraszania wszystkich "do swojego domu" przyobiecała malowniczej grupce gościnę z wyszynkiem, zaraz po zakończeniu zabaw naturą. Na szczęście nikt (prócz mnie) nie potraktował jej poważnie. Kiedy w drodze do domu coraz intensywniej protestowałam przeciw niekonsultowanym nalotom koleżeńskim, Róża stwierdziła że sprawiłam jej ogromną przykrość, gdyż ona już zaprosiła całą masę przyjaciół i co teraz... No co teraz?
Przyjdzie nam dzielić na mniejsze grupki, inaczej cała zabawa będzie przypominała raczej przejazd do Mielna busem w słoneczny weekend. Kto nie jechał, nie zna życia.

Autoportret 1:1 technika mieszana


A z tego, czego nie zjadła zagraniczna delegacja powstała kompozycja w kole



sobota, 30 lipca 2016

64. Mamopedia

- Mamoo, czemu idziemy tędy?
- To droga dla pieszych.
- Pierwszych?? Jesteśmy pierwsi?
- Nie, myszko - piesi.
- Piersi...
- Nie piersi tylko piesi.
- Piesi jak pies?
- Piesi, czyli ci co chodzą na piechotę.
- Hmmm...na piechotę czyli gdzie?
- Czyli nóżkami. Piesi chodzą na piechotę, czyli chodzą pieszo.
Róża porzuciła analizę polszczyzny i spojrzała bez przekonania na jadący obok rower:
- A ten to piesi?
- Nie, ten to rowerzysta.
- To czemu my tędy idziemy?
- Bo miałam takie marzenie.
- Oh, rozumiem.

W czasie snu nie przestawaj być elegancka




czwartek, 28 lipca 2016

63. Nienuda

Miało się już ku zachodowi.
Dziecko wracające z placu zabaw przełączyło się cichcem na tryb "doprowadź matkę do szału", ja bliska owego szału nerwowo wciskałam guziki windy, dziecko histeryzowało, że te guziki to ono chciało... Fajnie było.
 Do tego stopnia fajnie, ze z nerwów szukając kluczy wysypałam zawartość torebki na wycieraczkę. Gdy mąż zaniepokojony odgłosami zza drzwi otworzył je nam, ujrzał dwie kobiety swego życia na skraju załamania nerwowego.
Na zdumione zapytanie co się dzieje, Róża postanowiła sie zwierzyć z mego okrucieństwa:
- Mama mi ukradła guziki do windy!! Nic nie mogłam zrobić sama! Mam POTWORNIE NUDNY dzień!
Tato się zamyślił, przyoblekł koszulkę i zaproponował córce wyprawę... na tajemnicze 11 piętro. Różę zatkało. Tatko ogłosił bowiem że tylko z pomocą wytrawnego wciskacza guzików będzie w stanie dojechać do celu. Wytrawny wciskacz ze szczęką w parterze wyszedł z ojcem, a ja uradowana wparowałam do domu, w marzeniach pijąc kawę. Taaaa....
Pięć sekund później Róża pokonana przez własną wyobraźnię przyszła po wsparcie. Wyruszyłam zatem z nimi.
(Jak wiadomo, winda w wieżowcu dociera wyłącznie do piętra dziesiątego, potem per pedes trzeba się jeszcze wdrapać ku tajemnicy, ciemnym korytarzem przejść przez łącznik, wybrać odpowiednie drzwi... abrakadabra... jakaś nowa winda, jakaś inna rzeczywistość...).
 Oszołomiona nagłymi zmianami scenografii córka wciskała w obcej windzie co się dało, a gdy po wyjściu odkryła, że znalazła się w sąsiedniej klatce pojaśniała z zachwytu i wygłosiła tonem Osła za Schrecka - JA CHCĘ JESZCZE RAZ!
Następne pół godziny upłynęło zatem rodzinie Jastrzębskich na krążeniu góra-dół w klatkach wieżowca.
Po powrocie do domu pijane szczęściem dziecię wygłosiło:
- Tatuś miał wspaniały pomysł. A jaki ty masz pomysł?
:/
Na szczęście miałam torebkę kukurydzy i mogłam zaszpanować robieniem popcornu, który podglądany przez szklaną pokrywkę dostarczył kolejnej porcji piszczących uciech...
Zażerając popcorn Róża ogłosiła że miała...NAJWSPANIALSZE WAKACJE W ŻYCIU.

Tak sobie myślę... może by turnusy organizować?
-Róziu,a wiesz że rybkę się jadło dwoma widelcami?
- Naprawdę?? Wspaniały pomysł mamusiu